Na
początek garść danych. Z roku na rok zawieranych w Polsce małżeństw jest mniej,
wiek nowożeńców jest coraz wyższy, ludzie decydują się na dzieci później,
jednocześnie spada dzietność. Jest jednak też pewien element stały – rozwody.
Od kilkunastu lat na stałym poziomie utrzymuje się liczba rozwodów w Polsce - około
65 tysięcy orzeczeń rocznie. Zdecydowana ich większość (74%) to rozwody bez
orzekania o winie, 3% rozwodów następuje z winy kobiety, 18% procent następuje
z winy mężczyzny. Zwykle o rozwód wnioskuje kobieta (2/3 przypadków). Przyczyną
rozpadu małżeństwa najczęściej bywa niezgodność charakterów (1/3 przypadków),
zdrada (1/4 przypadków) oraz alkoholizm (19%). Rozwodnicy w małżeństwie
spędzają średnio 14 lat. Małżonkowie stanowią 60% społeczeństwa w wieku 20+,
rozwiedzeni około 5%.
Tej
garści danych w książce „Rozwód po polsku” próżno szukać. Są to dane, które
znalazłam w raporcie GUS na temat małżeństw i dzietności. Z książki Izy
Komendołowicz wyłania się obraz dużo tragiczniejszy, sensacyjny, ale zwyczajnie
nieprawdziwy. Autorka rozmawia z rozwodnikami, małżonkami w trakcie rozwodów,
mecenasami, sędziami, detektywami, mediatorami, ale nikt nie mówi o ludziach
rozwodzących się „po ludzku”. Ewentualnie mówią o ludziach, którzy rozwodzą się
w normalnej atmosferze tylko dlatego, że muszą lub im nie zależy. Stałym elementem
są złe zamiary. Nie ma mowy o żadnej monografii, reprezentatywnym opisie. Co
gorsza przeciętny opis przypadku to pół strony. Kilka zdań. Na pewno nie jest
to żadna naukowa metoda badań. Książka przez to nie jest w stanie powiedzieć
nic poza tym, że nie zawsze ludzie są w stanie rozejść w zgodzie. Czy ktoś tego
nie wiedział?
Zresztą
nawet ta informacja jest zawoalowana – gdybym nie wiedziała na temat rozwodów
nic, gdybym nie potrafiła dotrzeć do danych udostępnianych przez GUS, gdybym
przyjęła wizję autorki, musiałabym dojść do wniosku, że ludzie nie potrafią
rozejść się w zgodzie generalnie. Niesmak – to pozostaje po lekturze. Niesmak
wywołany warsztatem Izy Komendołowicz, tym, że takie książki są wydawane, tym
że ludzie szukają w książkach emocji rodem z tabloidu.
Książka
jest doskonałą pożywką dla tego co negatywne. Pięknie może wzmóc lęk,
zdemonizować rozwód, odmówić sprawczości i zaprzeczyć sile i godności ludzi,
którzy np. po wieloletnich toksycznych małżeństwach się z nich uwalniają, albo
po prostu tym, którzy zawierają małżeństwa choć nie mieszczą się w jego ramach
i wcale nie mają zamiaru w nim trwać do końca życia i bez względu na wszystko.
Czasy się zmieniają, a instytucja małżeństwa nie – zdecydowanie ciekawsza
kwestia, niż wyrwany z kontekstu (chociaż przepraszam: dość często pojawia się
informacja o tym, że ktoś miał pieniądze lub nie, albo że był starszy/młodszy
od małżonka) kilkuzdaniowy opis okoliczności rozstania.
Natomiast
na absurd zakrawa to jak książka jest skonstruowana. W książce znajdują się wyłącznie
cytaty, ani słowa wstępu (poza dwiema stronami na początku książki, z których
dużo mogłam dowiedzieć się o negatywnym poglądzie autorki na rozwód), ani słowa
podsumowania, czy odniesienia do ogółu. Sporo rozdziałów, a w każdym z nich kilka
wypowiedzi. Zero kontekstu, informacji o statystykach, o stanie wiedzy,
badaniach. Autorka w ogóle w tym tekście nie istnieje, trafniejszym określeniem
byłoby chyba redaktorka. Bo czy można być autorem cudzych cytatów?
Pewnie
znajdzie się grono czytelników, którzy tę książkę docenią, ale ja osobiście
wolałabym żeby tego typu pozycje się nieukazywany. Rzeczywistość w
przeważającej większości nie jest ani czarna, ani biała i opisywanie wyłącznie skrajnych
przypadków, w dodatku tylko z jednej perspektywy i w bardzo prosty sposób,
wydaje się szkodliwe, zakłamujące rzeczywistość, ograniczające.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do dyskusji ;)