Houellebecq'a warto czytać, powtarzam to po każdej kolejnej jego książce - uwielbiam w prozie tego autora, fakt że zawsze, ale to zawsze wywołuje uczucie dyskomfortu, wcześniej poprzedzone zatopieniem się w czymś, z czym łatwo się zidentyfikować. Oswaja czytelnika, by później prosto w twarz powiedzieć mu niewygodną prawdę. Zresztą, czy prawdę, czy nie - nie to jest najważniejsze, Houellebecq żongluje optyką i zawsze ukazuje dwie strony medalu, przy czym zwykle przechodzi od skrajności, do skrajności. W jego pisarstwie jest zawsze szczypta genialności, nawet jeśli ostatecznie ma rozczarować. A szczerze mówiąc - rozczarowuje zawsze, taka specyfika, puentą zataczających szerokie kręgi dywagacji, jest zwykle szara rzeczywistość. Michel Houellebecq rozczarowuje zgodnie z zamierzeniem, a to też nielada wyzwanie.
"Uległość" zapowiadała się, czy raczej była zapowiadana inaczej, niż wcześniejsze jego książki - jako powieść polityczna, wizja przejęcia władzy we Francji przez wyznawców Islamu. Podchodziłam do tematu z mieszanymi uczuciami, bo o ile Houellebecq'a warto czytać, nie nazwałabym siebie jego fanką, nie ma u mnie kredytu zaufania. Uwielbiam jego styl pisania, bezpośredniość, celność spostrzeżeń, brak tabu, na przeciwnej szali leży natomiast przymus szokowania i operowanie skrajnościami, coś co łatwo może wymknąć się spod kontroli. Houellebecq'a można podziwiać, ale ja osobiście miłości do jego twórczości po prostu sobie nie wyobrażam. Natomiast Islam od początku wydawał mi się tematem zbyt prostym, zbyt banalnym, jak na tego autora. Z ulgą przyjęłam fakt, że wydarzenia polityczne, islamizacja Francji dzieje się przede wszystkim w tle i niewiele ma w sobie z katastroficznej wizji, że Michel nadal pisze o jednostce, że nie demonizuje idąc po najmniejszej linii oporu.