Recenzję pierwszej części, czyli „Diableskiego owocu” znaleźć można TU.
Sympatyczny luksemburski restaurator znów na tropie wielkiego przekrętu. Znów też konfrontuje swoją piękną wizję kulinarii jako sztuki z przemysłową, brudną rzeczywistością. W trakcie niezwykłej kolacji, na którą Xavier Kieffer zostaje zaproszony przez burmistrza Paryża, ginie uznany kucharz sushi. Całość wygląda na przykry wypadek, jednak nie wszyscy wierzą w tę teorię – między innymi Burmistrz, który zleca prywatne śledztwo Xavierowi.
Od początku wydaje się naciągane, prawda? Faktycznie Xavier miał u burmistrza pewien dług wdzięczności, ale jednak do tej roboty bardziej nadałby się hm... prywatny detektyw? W pierwszej części główny bohater trafia w sam środek zagadki kryminalnej przypadkiem i właściwie orientuje się w sytuacji na tyle późno, że nie ma z niej ucieczki, a w „Czerwonym złocie” jest już regularne śledztwo, chociaż kompletnie bez punktów zaczepienia, ze ślepymi, a niezmiennie trafnymi strzałami. Mało wiarygodne i niestety też mało ciekawe.
Fabuła jest prosta, bardzo prosta. Tym razem jednak już bez naukowego tła, bez tych wszystkich drobiazgów, które umilały lekturę „Diabelskiego owocu”. Zero reakcji chemicznych i szalonych naukowców, Xavier rozgryza, niestety, zagadkę przyziemną. Po prostu nic się nie zgrało. Niby każdy z elementów dałoby się obronić, ale nie w tym zestawieniu. W połowie książki byłam zła i znudzona, a tego nie lubię najbardziej.
Zastanawiam się jakie można wskazać plusy książki i, bardzo mi przykro, nic nie przychodzi mi do głowy. Xavier Kieffer okazał się bohaterem jednorazowym, czynienie go głównym bohaterem serii „kryminałów kryminalnych” jest w mojej opinii pomysłem całkowicie chybionym. Po prostu tego nie kupuję, samej idei obsadzenia kucharza w roli detektywa, i to takiego, który wszędzie ma znajomości, dysponuje nieograniczonym budżetem i którego omijają wszystkie kule.
Póki co polski wydawca nie przygotował kolejnych tomów, ale tak – jest ich więcej. Wątpię bym w przyszłości chciała kontynuować tę przygodę, choć muszę przyznać, że gdyby sam temat był ciekawy, mogłabym się jeszcze skusić z nadzieją, że trafię na tekst z dziennikarskim zacięciem, ukazujący kuchnię od kuchni. Może po prostu tuńczyki do mnie nie przemówiły, a już ulepszacze smaku tak? Może, chociaż jako wielka fanka sushi mam opory przed takim wyjaśnieniem, więc i deklarowaniem kolejnego podejścia.
Ocena: 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do dyskusji ;)