Ta historia zaczyna się od środka. Rosemary Cook na pierwszy rzut oka jest absolutnie „normalna”, może odrobinę wycofana, indywidualistka, taka dziewczyna zawsze stojąca z boku, obserwatorka. Bezbarwna, ale jak najbardziej normalna. Historię opowiada nam 40-letnia wersja Rosemary, obierając perspektywę zagubionej studentki, ze wszystkich sił usiłującej ukryć wszystko co wyróżnia ją z tłumu, rozpaczliwie pragnącej akceptacji i spokoju. Przede wszystkim wewnętrznego – jak wiadomo łatwo projektować własne myśli na innych, tak naprawdę Rosemary sama sobie nie może odpuścić, pogodzić się z przeszłością i teraźniejszością, to nie ten tłum, w którym dziewczyna chce się skryć jest problemem, zmierzyć trzeba się z samym sobą.
Nie chcę zdradzać tu zbyt wiele, ostatecznie nie bez powodu historia zaczyna się w takim, a nie innym momencie, podczas gdy sedno i klucz tkwi na początku, w dzieciństwie i okresie dorastania. Powiem tylko tyle ile dowiadujemy się z pierwszych stron książki. Rodzina Cooków składała się niegdyś z pięciu osób – mamy, taty, syna i dwóch córek. Najpierw znika Fern, potem znika Lowell i zostaje tylko mama, tata i dziecko. Co się wydarzyło i kto jest odpowiedzialny? Na to pytanie nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi, lektura skłoni nas natomiast do wielu przemyśleń i każe spojrzeń na wydarzenia z zaskakującej perspektywy.
Myślę, że nie powiem za wiele jeśli zaznaczę, że w książce znaczącą rolę odgrywają zwierzęta, dzieci i to jakie zajmują miejsce w społeczeństwie, jak są postrzegane i traktowane. Inspiracją dla Karen Joy Fowler był eksperyment społeczny z lat 30. XX wieku, którego uczestnicy – trzyosobowa rodzina – miała wychowywać wraz ze swoim synkiem szympansa. Eksperyment był krótki, ale znaczący – uczestnicy wycofali się w momencie, kiedy zauważyli, że o ile szympansiątko przejmuje niewiele ludzkich zachowań, o tyle ludzkie dziecko przejmuje od szympansa bardzo dużo. Ach, nie tak miało być!
Rosemary opowiadając swoją przejmującą i naznaczoną traumą historię odwołuje się do wielu naukowych teorii, społecznych eksperymentów, tego co godne uwagi, ale też niechlubne w nauce. Jej spojrzenie jest bardzo specyficzne, w sposób prosty i szczery wytyka hipokryzje i ślepe punkty ludzi nauki, ale też po prostu nas - ludzi. Książka choć niepozbawiona goryczy nie ma w sobie dogmatów. Rosemary, sama posiadając wiele wątpliwości i nieprzepracowanych, spychanych wręcz do podświadomości zdarzeń, nie wyrzuca niczego w gniewie, a jedynie ubolewa nad takim, a nie innym stanem. Nad pozycją człowieka w świecie – bądź co bądź – umowną i wykreowaną oraz niemożliwą do zmienienia (bo kto by tego chciał?).
„Nie posiadamy się ze szczęścia” to również opowieść o rozpadzie rodziny, kompletnym osamotnieniu. O nieporozumieniach, o specyfice pamięci, o tym jak bezsilny bywa człowiek i jak bardzo go to niszczy. Wszystko w książce opowiadane jest nie tylko słowami, to co się dzieje obierałam na różnych poziomach. Autorka zasługuje na wielkie brawa – historię zdawać by się mogło całkowicie oderwaną od rzeczywistości, właściwie niemogącą być doświadczeniem czytelnika przedstawiła jako niemal uniwersalną, uczyniła to odwołując się do najbardziej podstawowych uczuć, stanów, stawiając znaki równości w niespodziewanych miejscach. Wmanewrowuje czytelnika w eksperyment myślowy, którego efekty zaskakują.
Książkę czyta się jednym tchem, łapczywie, jednocześnie chcąc zapamiętać jak najwięcej. Jest to beletrystyka, fikcja literacka, ale działa otrzeźwiająco, a jednocześnie ma mocne podstawy psychologiczne i społeczne. Swoje robi również konstrukcja – najpierw poznajemy Rosemary, a później to co ją ukształtowało, najpierw środek historii, a później to co było na początku – a także język – lekki, ostry, żywy, pełen żartów i złośliwości, całkowicie bezpośredni. Wszelkie nagrody i nominacje (Booker) w pełni zasłużone. Polecam!
Ocena: 9/10
Recenzja bierze udział w wyzwaniu Klucznik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do dyskusji ;)