Styl Irvinga uwielbiam, nikt nie potrafi tak opowiadać jak on - gawędzić, przeplatać wątków, dziergać wielkiej historii z małych wydarzeń, tworzyć takich bohaterów. Jak nikt też radzi sobie z tematami powszechnie uważanymi za mniejsze lub większe tabu - kazirodztwem, prostytucją, wszelkimi patologiami (na pierwszy rzut oka), wszelkimi odchyleniami od tzw. normy. Opowiada historie niecodzienne, kreuje niecodzienne postaci, porusza się w "zakazanych" rejonach, wybiera tematy często trącące tanią sensacją i robi z nimi genialne rzeczy! Przede wszystkim opowiada je ZAWSZE jako historie najpiękniejsze na świecie - historie miłosne, sagi rodzinne, powieści drogi. Opowieści, w których to co zwykle jest stawiane na środku i przedstawiane jako wielka sensacja, staje się całkowicie normalne, pozostaje w sferze kontekstu, a sam Irving czytelniczą uwagę skupia na tym co łączy, a nie dzieli. Często okazuje się, że wielka sensacja staje się, skoro już może, małą drżącą istotką schowaną gdzieś w kącie..
Określiłabym prozę Irvinga mianem baśni dla dorosłych, słodko-gorzkich, nie zawsze jednoznacznych, często niepoprawnych, ale z jednej strony magicznych, z drugiej eksponujących wartości (choć jak zapewne się domyślacie raczej w przewrotny sposób), w końcu doskonale spointowanych. Irving stworzył swój własny gatunek i w nim obraca się od lat. Mówię o własnym gatunku również dlatego, że wszystkie książki Irvinga są do siebie w dużej mierze podobne. Mają podobną konstrukcję, tematykę, bohaterów. Niby w kółko ten sam film, a jednak za każdym razem fascynuje, budzi emocje, za każdym razem działa tak samo mocno i jest niesamowicie wyrazisty. Sceny z jego książek są jednymi z niewielu, które nawet po kilkunastu latach potrafię przywoływać w tak szczegółowy sposób (język, sposób prowadzenia narracji, ogromna nonszalancja i bezpretensjonalność Irvinga wyjątkowo pobudzają moją wyobraźnię!).
W "Alei Tajemnic" John Irving przedstawia historię Juana Diego, syna prostytutki, wychowującego się kolejno: na śmietnisku w Oaxaca, sierocińcu prowadzonym przez Jezuitów, cyrku... Dziś starszego już człowieka, poczytnego pisarza. Mężczyzna odbywa podróż na Filipiny, a jednocześnie wielką podróż sentymentalną, śni swoje życie. Jeszcze raz przeżywa dzieciństwo, znów może zobaczyć swoją siostrę-telepatkę, dla której był jedynym tłumaczem, swoich opiekunów, ludzi, którzy pomogli mu wydostać się z Oaxaca. Wszystkich których kochał i których nie ma już od dawna. Akcja toczy się dwutorowo - w Meksyku i "w podróży". Jest to akcja jak na Irvinga mocno poszatkowana i pełna niedomówień, w której jawa miesza się ze snem, demony z przeszłości z demonami pojawiającymi się obecnie. W książce jest też dużo mniej realizmu, niż we wcześniejszych powieściach. Cała podróż jest metaforą, wszystkie wydarzenia przepływają zanim dotrą do czytelnika przez skołataną głowę Juana Diego. Ostatecznie jest to chyba też najsmutniejsza z powieści Irvinga, którą czytałam, mająca w sobie coś ostatecznego.
Musicie mi wybaczyć, że we wpisie ciągle odwołuję się do "całości", a o samej książce piszę niewiele. Wynika to z tego, że Irvinga oceniać inaczej niż całościowo jest niezwykle trudno - jego książki się przenikają, klucz do zrozumienia jednej, można znaleźć w innej, zawsze pojawiają się te same anegdoty, te same motywy. Nie mam wrażenia czytania kolejnych książek, a zagłębiania się w jedną. Może nie tą samą, ale analogiczną, z innego świata, innego życia. Jak dla mnie fenomen, a że jest cień szansy, że Was również tak pochłonie świat Irvinga, koniecznie sięgnijcie, najlepiej po coś grubego i z początków jego twórczości, choćby "Regulamin tłoczni win".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do dyskusji ;)