I jak tu pisać o tak dobrych książkach? Nie ma czego kwestionować, ani czego żałować, a doskonałość ciężko ubrać w słowa. Prawda jest jednak taka, że "Middlesex" jest dziełem genialnym. Pochłania bez reszty, dotyka najczulszych strun, wywołuje dreszcze, ukazuje piękno wszystkich barw życia. Eugenides pięknie i mądrze pisze o tym, co dobre i o tym, co bolesne. Dokopał się w mojej czytelniczej świadomości do stanów zapomnianych, a nawet wprowadził mnie w stany, w których ze względów obiektywnych nie mogłabym się znaleźć. Od czasów, kiedy dopiero co wchodziłam w świat literatury pięknej, od tych pierwszych, najmocniejszych doświadczeń, nie przeżywałam niemal żadnej książki z taką mocą. Jak tylko uświadomiłam sobie "co" czytam - zwolniłam tempo, ze względu na smutną świadomość, że "Middlesex" się skończy.
Cal. Około czterdziestoletni hermafrodyta opowiada historię recesywnego genu, wędrującego przez pokolenia, który ostatecznie sprawia, że z dziewczynki, którą był przez kilkanaście lat staje się mężczyzną, że urodził się bez określonej płci. Historia zaczyna się w Grecji, pierwsi na scenę wkraczają Desdemona i Lefty ze swoją zakazaną miłością. Piękną i niewinną, w wojennej scenerii. Dziadkowie Cala-Callie. Gen przechodzi z pokolenia na pokolenie, dźwigając jednocześnie ciężar historii. Zanim dotrzemy do Callie, a później Cala, do problemu z określeniem samego siebie, do wyjścia poza własną skalę, poznamy dokładnie całą sagę, przywiążemy się do postaci, poznamy i nauczymy się władać właśnie tą optyką, z którą Callie się zderzy.