Dziś słów kilka o książce, obok której (jako dziecko Harrego Pottera) przejść obojętnie nie mogłam. Być może już ktoś próbował mnie kusić, być może jest to piętnasta seria porównywana do klasycznego już Harrego. Do tej pory jednak nie uwodziła mnie literatura młodzieżowa, w związku z czym "Akademia Pennyroyal" jest dla mnie pierwszą.
Tytułowa Akademia jest szkołą dla przyszłych rycerzy i księżniczek, można powiedzieć - placówką o wojskowym charakterze. Baśniowym światem wykreowanym przez M.A. Larson wstrząsają ciągłe ataki ze strony wiedźm i smoków, wypracowana przed laty przewaga zaczyna topnieć, a odpowiedź na pytanie, czy dobro wygra? przestaje być oczywista. Powagę sytuacji obrazuje chociażby zmiana polityki szkoły, która po raz pierwszy w historii rekrutuje kadetów również spośród osób nisko urodzonych. Nie ma wiele czasu, by ratować to co dobre, nie ma czasu też na długie dzieciństwo i miękkie metody. Szkoła działa w czasie wojny.
Główną bohaterką jest bezimienna dziewczyna z lasu. To co o sobie wie jest tak nieprawdopodobne, że woli włożyć to między bajki, niż się do tego przyznać. Nie ma pojęcia jak się nazywa, skąd pochodzi. Dopiero odkryła, że jest człowiekiem i że na świecie jest więcej istot takich jak ona. Znaleziona w lesie zabłąkana ulotka reklamująca Akademię Pennyroyal okazuje się dla niej początkiem zupełnie nowego życia.
Pierwszy tom serii, to przede wszystkim odkrywanie własnej tożsamości i świata, w którym dziewczyna się znalazła, o którym nie ma nawet krzty pojęcia, a który wydaje się niezwykle wrogi i brutalny. Poza tym - zawiązywanie się przyjaźni, odkrywanie miłości. W książce rzeczywiście można odnaleźć wiele fabularnych analogii do serii o Harry Potterze, choć moim zdaniem porównanie to zdecydowanie nie robi dobrze "Akademii Pennyroyal".
Książka jest ciekawa i jako nastolatka pewnie bym się w niej zaczytywała, ale jako krytyczny dorosły mam całkiem sporo uwag. Przede wszystkim drażniąco na mnie działały czarno-białe podziały i pozbawieni głębi bohaterowie (może poza jedną, naciągając - dwiema postaciami). Wszystko obserwujemy z perspektywy głównej bohaterki, co niesamowicie upraszcza, skraca, a ostatecznie męczy. Zabrakło mi otoczki, barwnego tła, charakterystycznych postaci i może przede wszystkim - ciągłości.
Z jednej strony jest to coś co odróżnia, z drugiej coś czego nie kupiłam. Bardzo osobista narracja, która sprawiła, że wszystkie wydarzenia sprawiają wrażenie wyrwanych z czasu i miejsca. Uniemożliwiło to zbudowanie napięcia, wszystko działo się zbyt szybko, wszystkiego było za dużo. Pytam: gdzie ciąg przyczynowo-skutkowy? Gdzie kontinuum czasowe? W trakcie semestru nasza kadetka miała ok. 5 lekcji, 3 razy rozmawiała z przyjaciółką, 4 razy z obiecującym kandydatem na osobistego rycerza... i właściwie to koniec. Każdej z tych scen towarzyszyły jakieś dramatyczne wydarzenia, każde z innej bajki. Przez całą książkę przeciągnięto tylko jeden dłuższy wątek - to zdecydowanie za mało!
"Akademię Pennyroyal" czyta się dobrze ze względu na wartką akcję, ale gdy po wszystkim się nad nią zaczęłam zastanawiać stwierdziłam, że to taka książka-wydmuszka. Nie przekazuje żadnych wartości, upraszcza, bazuje na stereotypach, brakuje w niej relacji i kolorów. Nie zapałałam sympatią nawet do głównej bohaterki! Ani sympatią, ani antypatią - irytowały mnie poszczególne sceny, natomiast sami bohaterowie pozostali mi kompletnie obojętni. Cóż, nie dane mi było odkryć magii tej pozycji.
Ocena: 3/10
Recenzja bierze udział w wyzwaniu Klucznik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do dyskusji ;)