Lubię takie opowieści - kameralne i skromne miejskie legendy. Historie ludzi, którzy nie istnieją dla świata, wydarzenia, które nic nie zmieniają i jednocześnie tworzą klimat, bez których każde miasto byłoby takie samo. Lehane, który przez długi czas raczył czytelników historiami dużo bardziej widowiskowymi, tym razem rezygnuje z całego blihtru, z superbohaterów i prostych rozwiązań. Tworzy historię rodzinną, portret miasta, smutne love story. Sporo w nim porachunków, gangsterskich przepychanek, śmierci, ale całości bliżej do dramatu, niż kryminału.
Kuzyni Bob i Marv prowadzą w Nowym Jorku niewielki, obskurny bar, zarabiają głównie na praniu brudnych pieniędzy, prowadzą jednak rodzinny biznes, jest w tym coś więcej, iskierka normalności. Wpisani są w krajobraz, w miejsce i życie, które prowadzą tak mocno, że właściwie nie zdają sobie sprawy z istnienia innej perspektywy. Bob, główny bohater jawi nam się jako człowiek o gołębim sercu, rozpaczliwie szukający odrobiny ciepła i bezpieczeństwa i który jednocześnie nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co będzie dla niego dobre, czego chce. Przez całą książkę Bob rozpaczlwie walczy, nie tylko, ale przede wszystkim sam ze sobą. O wolność, niezależność działania, myślenia. Stara wypisać się z roli, a jest na etapie definiowania jej składników. Nie jesteśmy pewni, czy obserwujemy upadek, czy odrodzenie. Bob, Marv, inni bohaterowie tak naprawdę reprezentują pewne stereotypy, jednak mimo to fascynują. Podobnie sama historia. Nie jest to ksiażka, w której chodzi o powiew świeżości, w takich historiach szuka się znanych motywów, w nowych odsłonach. Wszystko opiera się na powtarzalności historii, losów. I mimo wszystko niedostrzegania tego w odniesieniu do siebie.