I jak tu pisać o tak dobrych książkach? Nie ma czego kwestionować, ani czego żałować, a doskonałość ciężko ubrać w słowa. Prawda jest jednak taka, że "Middlesex" jest dziełem genialnym. Pochłania bez reszty, dotyka najczulszych strun, wywołuje dreszcze, ukazuje piękno wszystkich barw życia. Eugenides pięknie i mądrze pisze o tym, co dobre i o tym, co bolesne. Dokopał się w mojej czytelniczej świadomości do stanów zapomnianych, a nawet wprowadził mnie w stany, w których ze względów obiektywnych nie mogłabym się znaleźć. Od czasów, kiedy dopiero co wchodziłam w świat literatury pięknej, od tych pierwszych, najmocniejszych doświadczeń, nie przeżywałam niemal żadnej książki z taką mocą. Jak tylko uświadomiłam sobie "co" czytam - zwolniłam tempo, ze względu na smutną świadomość, że "Middlesex" się skończy.
Cal. Około czterdziestoletni hermafrodyta opowiada historię recesywnego genu, wędrującego przez pokolenia, który ostatecznie sprawia, że z dziewczynki, którą był przez kilkanaście lat staje się mężczyzną, że urodził się bez określonej płci. Historia zaczyna się w Grecji, pierwsi na scenę wkraczają Desdemona i Lefty ze swoją zakazaną miłością. Piękną i niewinną, w wojennej scenerii. Dziadkowie Cala-Callie. Gen przechodzi z pokolenia na pokolenie, dźwigając jednocześnie ciężar historii. Zanim dotrzemy do Callie, a później Cala, do problemu z określeniem samego siebie, do wyjścia poza własną skalę, poznamy dokładnie całą sagę, przywiążemy się do postaci, poznamy i nauczymy się władać właśnie tą optyką, z którą Callie się zderzy.
W chwili, kiedy dobrniemy do strony zero, do momentu, w którym Callie dowiaduje się o genie, jesteśmy właściwie w dwóch skórach - i tu tkwi geniusz - jesteśmy Callie i rodziną. Przeżywamy dokładnie to samo co bohater książki, czujemy całą rozpacz, całe zagubienie, całą przypadkowość. Jednocześnie mamy cały kontekst, wiekową historię i moment, w którym się kończy.
Jeffrey Eugenides pisze w sposób niezwykle subtelny i pełen niuansów, każde zdanie można smakować, ale równie dobrze można się rozpłynąć, dać się olśnić i po prostu przeżywać historię. W jego powieści znika tabu, nie ma krzty skandalu, jest za to wiele odcieni tego, co często widzimy w postaci karykatur. Książka napisana w DOSKONAŁY sposób. Cal-Callie, jest świetną postacią, ale jeszcze lepszym narratorem, który nie zdaje relacji, który nie jest tłem, ale czymś ponad całą historią. A może właśnie samą historią, bo w "Middlesex" nie jest najważniejsze, to co zostało powiedziane, ale to jak zostało powiedziane. Historia Cala jest pełen emocji, ale takich, które przerodziły się we wspomnienia, do których można podejść z dystansem, dodać komentarz, wymyślić alternatywę, nadać baśniowy rys.
Ostatecznie "Middlesex", wbrew pozorom, jest książką bardzo uniwersalną. O odkrywaniu siebie, dojrzewaniu (takim, które dzieje się całe życie), o pięknie (tym nieoczywistym, zaklętym choćby w cierpieniu), o konfrontowaniu siebie ze światem, obronie własnej pozycji. O zakazach i nakazach, własnych drogach, relatywności znaczeń, szczęściu, miłości, płci - jaka by nie była, rodzinie, świecie, cykliczności czasu, ciągłych zmianach. Mogłabym tak długo wymieniać - w "Middlesex" znajdziecie kilka pełnych życiorysów - i to życiorysów niebanalnych, które składają się na ogromny, piękny, pełen szczegółów, a jednocześnie niedokończony, a raczej otwarty obraz.
Po skończeniu miałam ochotę zacząć czytać od razu, raz jeszcze - jeszcze raz to wszystko przeżyć. Pozycja, do której na pewno wrócę! Niewiele jest książek, o których mogę tak powiedzieć i kiedy używam słowa geniusz, robię to z pełną świadomością. Polecam, bardzo chciałabym być na miejscu tych, którzy lekturę "Middlesex" mają jeszcze przed sobą.
Ocena: 10+/10
Książkę w formie e-booka otrzymałam od VIRTUALO