
Dzisiaj John Case i „Artysta Zbrodni”. John Case to tak
naprawdę para amerykańskich dziennikarzy, która napisała książkę wspólnie.
Dziennikarska przeszłość wyraźnie wpłynęła na treść, klimat, styl. Po pierwsze
– główny bohater jest dziennikarzem i prowadzi własne śledztwo w sprawie
zaginięcia swoich dzieci. A więc bezpieczne wyjście – historia opowiedziana z
perspektywy dziennikarza. Być może i jest to jakiś wentyl bezpieczeństwa, ale
też sprytny zabieg. Książka wiele zyskuje dzięki takiej perspektywie – dużo w
niej ciekawostek, śledztwo to powolna dłubanina w na pozór nic nie znaczących
informacjach, które ostatecznie okazują się kluczowe. Ciężko byłoby wytłumaczyć
zachowanie głównego bohatera, bez odwołania się do jego zawodu. Nikt kto się na
tym nie zna nie byłby tak cierpliwy w obliczu porwania i być może śmierci
własnych dzieci.
Książkę czyta się bardzo szybko, wciąga już od pierwszego
rozdziału i nie rozczarowuje aż do ostatniego. Jeśli czegoś według mnie
zabrakło, to epilogu. Zakończenia praktycznie nie ma. Książka się urywa,
czytelnik wie jak się skończyła, ale pozostaje niedosyt. Tak, końcówka jest
cokolwiek niedbała. Cała książka ma odpowiednie tempo, niezbyt spieszne, ale
wartkie. W porównaniu z całością ostatnie
stron to istna lawina, brak szczegółów, po prostu szybkie cięcie i
koniec.
W podróży pociągiem, na wypadek grypy – książka idealna.
Przede wszystkim jest ciekawa, co często w przypadku kryminałów ginie – nie
jest to prosty pościg za przestępcą, ale coś na kształt kilku równoległych
kursów z różnych dziedzin. Mogę z czystym sumieniem polecić tę pozycję, choć
jeśli ktoś oczekuje arcydzieła, to niech sięgnie raczej po inną pozycję, ta
jest zdecydowanie ku rozrywce.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10